Wydawałoby się, że rynek mieszkań we Wrocławiu jest… co najmniej nasycony. Przez kilka ostatnich miesięcy deweloperzy przebijają się w ofertach. Coraz więcej inwestycji pojawia się we właściwie każdej części miasta. Ile przeciętnie może więc trwać poszukiwanie własnego, wymarzonego M? Czas start…
Od czego zaczynamy? Oczywiście od przeglądu rynku. I tu już pojawiają się pierwsze problemy. Najpierw pytanie główne – rynek pierwotny czy wtórny? Jeśli już zdecydujemy się na pierwotny, pora poszukać stron internetowych, na których znajdziemy gotowe zestawienie wszystkich inwestycji – i tych w budowie i tych, gotowych – będących ciągle w sprzedaży. Wydawałoby się – nic prostszego. A tu niespodzianka. Bo część danych nie jest aktualna, a części ofert w ogóle nie ma. Więc błądzimy po omacku, wpisując raz po raz w przeglądarce, a to „mieszkania deweloperskie Wrocław”, a to „nowe inwestycje deweloperskie”… I kiedy już (po kilku dniach spędzonych przed monitorem) wydaje się, że mamy doskonały przegląd rynku, okazuje się, że błądząc po omacku wjeżdżamy w jakąś nową uliczkę w wybranej dzielnicy, a tu proszę – wielki transparent informujący, że to tu właśnie powstaje piękne osiedle Twoich marzeń, o którym nigdy wcześniej nie słyszałeś. Zdarza się też tak, że za tym transparentem nie idzie w parze żadna dodatkowa informacja. Nerwowo wykręcamy numer telefonu podany na reklamie, nikt nie odpowiada. Nazwy inwestycji w internecie też nie ma. A może to tam właśnie ma powstać mieszkanie moich marzeń? Kto nie wierzy, niech przejedzie się ulicą Zwycięską i spojrzy na piękną, czarno-srebrną budkę z napisem „Rezydencja Ołtaszyn. Mieszkania już w sprzedaży!”. Nie są w sprzedaży. Nie ma nawet rezydencji. Nawet planów tej rezydencji nie ma. To tak jakby zakładać sklep internetowy, rozreklamować, a dopiero po kilku tygodniach dodać produkty do oferty.
Krok drugi – wyszukiwarka mieszkań. O ile jest w formie tabelarycznej, można sobie poradzić. Problem pojawia się wówczas, gdy deweloperzy chcą pięknie wizualizować swoje oferty i umożliwiają dostęp do wyszukiwarki po wybraniu piętra danej inwestycji. Więc klikamy po kolei wszystkie piętra tylko po to by dowiedzieć się, że tak naprawdę mieszkania są już wyprzedane, albo w ogóle w tej inwestycji nie pojawiają się mieszkania o parametrach, które nas interesują. Ale załóżmy już optymistycznie, że znaleźliśmy! Tak tak! To właśnie to mieszkanie!
Krok trzeci. Informacja w dzisiejszych czasach – rzecz bezcenna. Coraz częściej na stronach internetowych nie pojawiają się więc ceny nieruchomości. Pojawia się za to notatka: „Prosimy o kontakt”. Żaden problem. Dzwonię. Niestety, Pani Halinki nie ma, a tylko ona orientuje się w ofercie. Oczywiście oddzwoni. Czekam dzień, moża dwa. Przypominam się. Oddzwania. Mam cenę! Akceptuję, bo przecież cena w tym galimatiasie wydaje się być najmniejszym problemem.
Krok czwarty – pora umówić się na spotkanie. Niestety biuro sprzedaży pracuje… od poniedziałku do piątku do 15:00. „Ale musi Pani zrozumieć, przecież ja chcę mieć wolne soboty. A wieczorami nie jadę do biura, bo nie chce mi się jechać taki kawał drogi na koniec świata…”. Dodam, że mieszkanie moich marzeń jest na tym końcu świata, które tak naprawdę zostało nazwane troszkę inaczej, ale wytrawny czytelnik zrozumie i tą łagodniejszą formę. Przy okazji dowiaduję się, że tak naprawdę to jest teraz ciemno bo zima i ciężko się po mieście o późnej porze poruszać (???!), więc biuro musi być wieczorami zamknięte i już. O ironio. Biorę urlop. Mąż też – bo przecież sama tego wymarzonego M nie kupuję.
Krok piąty – negocjacje. I tu zaczyna się problem. Bo nam klientom wydaje się, że mamy pieniądze, więc zarządzamy przebiegiem rozmowy. A tu niespodzianka. Ceny nieruchomości mieszkaniowych rosną – już od kilku miesięcy. Niby rynek taki nasycony, a tu wybierając dowolną inwestycję, już na etapie tzw. dziury w ziemi, połowa lokali jest wykupiona. Ta lepsza połowa. Zostają te mieszkania, których nikt nie chce – bo ciemne, bo neciekawy rozkład, bo bez windy a 4-te piętro. Albo te bardzo drogie. Mamy rynek dewelopera i deweloperzy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Negocjacje? Tak. Ale tylko dla wytrawnych graczy i z argumentem w kieszeni. „Szanowna Pani, ta inwestycja cieszy się takim zainteresowaniem, że o upuście nie ma mowy”…
Droga do wymarzonego M jest kręta i wyboista. Scenariusz zwykle kończy się tak, że akceptujemy mieszkania gorsze, dostępne już, albo lepsze z krótszym lub dłuższym oczekiwaniem na zakończenie inwestycji. I jak w tej perspektywnie brzmi popularne powiedzienie – ciesz się jak kupisz, ale jeszcze bardziej ciesz się jak sprzedasz? Staromodnie… Żeby nie powiedzieć – vintage XXI wieku. A na koniec wszystkim poszukującym, polecam piosenkę Mikromusic „Takiego chłopaka”. Trochę w niej analogii do obecnego rynku nieruchomości deweloperskich. Na osuszenie łez dla wszystkich wytrawnych łowców wymarzonego M.
Mikromusic – Takiego chłopaka